AZJA CENTRALNA 2011
DZIEŃ 19-21
Dzień 19 - 7 Czerwiec
Stan licznika na koniec dnia: 7058km, dzisiejszy dystans: 228km
Poranek pod hasłem opony Rogala . Fatum „Rogalowej” opony nie opuszcza nas. Po porannym obrzędzie pobudki, zauważamy znowu kapcia w trampku Rogala. Ruszamy więc szukać miejscowego speca od naprawy opon i jak w każdej mieścinie, nawet na wysokości 4000 m jest ktoś taki i naprawia nam oponę „ pamirskim sposobem” - klej chiński, plus ogień, plus kawałek starej dętki, równa się dziwnie zmutowana narośl na naszej dętce .Zgodnie z opinią autora tego dzieła „normalna”, co oznacza w porządku. Rogal, żeby oszczędzić sobie już starganych nerwów, nawet nie patrzy na to wszystko i pakuje motocykle. Miłe pożegnanie z właścicielem ‘Home Stay’, parę fotek i w drogę. Widoki zapierają dech w piersiach, zatrzymujemy się co chwilę aby nacieszyć oko i uwiecznić te wyjątkowe chwile. Jesteśmy w środku Pamiru!!!
...oto nasz 'Home Stay'...
...tak sobie spaliśmy ...
...tutaj się myliśmy...
...tutaj jedliśmy wczoraj obiad...
...a tu jemy śniadanie...
...z mamą i córką gospodarza, obie gotują wyśmienicie...
...po śniadaniu miejscowy wulkanizator naprawia Rogalową dętkę, sceny jak z "Ogniem i mieczem'...
...pożegnalne zdjęcie z gospodarzami...
...trzy pokolenia, każdy z nich żyje tu od urodzenia...
...ostatni rzut okiem na osadę i cudowne tło i wyruszamy dalej...
...zainspirowani niecodziennym widokiem zatrzymujemy się już kilka kilometrów za osadą...
...jest to tutejszy cmentarz, w tym otoczeniu i tej ciszy sprawia niesamowite wrażenie, groby z kawałkiem futra zatkniętego na palu świadczą prawdopodobnie, że to grób pasterza...
...potwierdza to wcześniej zasłyszane słowa, że często tutaj, główną religią jest jeszcze szamanizm...
...ostatnie tęskne spojrzenie na jezioro Qarakol...
Jedziemy równiną, dookoła otaczają nas potężne pasma ośnieżonych gór. Wypatrujemy najwyższych szczytów : Lenina i Komunizmu
W miarę przebytych kilometrów wspinamy się stromymi, kamienistymi drogami. Wijące się wokół szczytów i po ich zboczach drogi, tworzą swego rodzaju tarasy powoli doprowadzające nas na granicę z Kirgistanem.
Przekraczamy kolejne punkty kontroli granicznej, gdzie nas dokładnie rewidują i zadają wciąż to samo pytanie: czy mamy narkotyki i broń? W którymś momencie pomyśleliśmy, że może to tu taki zwyczaj np: „bez karabinu, czy granatu za granice się nie wybieraj, a narkotyki za granicą warto mieć zawsze ze sobą”.....hmmm, to oznaczało by, że chyba z troski o nas to pytali ? Może chodziło o te małe różnice językowe i oni nie pytali czy mamy..... ale czy chcemy......Sami już tego nie wiedzieliśmy. Jednak na ich twarzach, raczej nie malował się uśmiech.
...surowy klimat i chłód towarzyszy nam przez całą drogę...
...na około najwyższe szczyty Pamiru...
...nić drogi niknie gdzies wśród szczytów...
...nagle z za zakrętu wyłania się kolejny punkt kontrolny - to granica...
Na jednej z bramek, wchodzimy do budynku „punktu granicznego” okazać dokumenty. Woli wyjaśnienia punkt graniczny to drewniana pakamera szerokości 2 m i długości 3 metrów, w której siedzą strażnicy - tęgawy mężczyzna w przepoconej podkoszulce, zarośnięty przypominający raczej partyzanta, a nie pogranicznika. Reszta ekipy ubrana w podobne niby to mundury - dresy „didasa” i kurtki „kreszowe” we wszystkich kolorach, tylko nie zielonym. Spożywają posiłek z jednej wielkiej miski, rękoma, siedząc na pozostałej części podłogi. Już na wstępie Hubert wchodząc przydeptuje kurtkę jednego z biesiadników (tą piękną z kreszu), swoim butem obklejonym wszystkim co po drodze mijaliśmy, a zwłaszcza czymś co tutaj służy jako asfalt, a przypomina lepik. Pozostawiony odcisk buta wywołuje grymas na twarzy właściciela kurtki. Jego mina mówiła sama za siebie, wycofaliśmy się szybko z „budynku punktu granicznego” na zewnątrz.
Mężczyzna w podkoszulku, po krótkiej weryfikacji naszych dokumentów stwierdza, że brakuje nam jakiejś opłaty drogowej. Ale my już motyw opłat przeszliśmy na wjeździe do Tadżykistanu i nie daliśmy się „nabić w butelkę”, a na groźby strażnika odpowiedzieliśmy: „że możemy zadzwonić do konsulatu i zapytać o takowe opłaty” na co pan z wściekłością oddał nam wszystkie nasze papiery i pokierował nas do „budynku biura odpraw”. Pomieszczenie jw.: 2x3m ze stołem i pryczą dwuosobową, na której siedzimy wciśnięci w trzech w pełnym oporządzeniu. Ale najciekawsze jest to, że sprawdza nasze papiery sam Jean Reno alias LEON ZAWODOWIEC. Facet do złudzenia podobny do bohatera filmu „LEON ZAWODOWIEC”, do tego widać, że wczuwał się w tą postać, bo po chwil zamaszystym gestem ściąga kurtkę z podwiniętymi do wysokości łokci rękawami i ku naszym oczom ukazuje się wielka spluwa zawieszona pod jego pachą za pomocą obszernych szelek połączonych z kaburą. Ten widok wywołuje w nas takie rozbawienie, że staramy się nie spoglądać na siebie, żeby przypadkiem nie roześmiać się w głos, a to mogłoby skończyć się tylko kłopotami, no w ostateczności „Leon nas by wysadził w powietrze”. Po przejechaniu wszystkich Tadżyskich kontroli pokonujemy dość długi odcinek pasa granicznego bogatego w liczne wyboiste górskie drogi poprzecinane przeprawami przez strumienie. W końcu dojeżdżamy do punktu granicznego Kirgistanu. Tu standardowo: kontrola dokumentów, tym razem Tasman na dywaniku. Tłumaczy jakiemuś oficerowi całą naszą historię i pokazując na mapie przejechane kilometry i dalszy cel podróży, a my udajemy się na dalszy punkt kontrolny i czekamy.
Siedząc tak, z daleka, od strony Kirgistanu dostrzegamy jadącego na wprost nas rowerzystę. Szczupły, wysoki chłopak, wydaje się jechać chyba rikszą obok niego idzie dość niska, korpulentna dziewczyna. Pomyśleliśmy, że może korpulentna pani przyjechała rikszą w Pamir, a może za szybko pokonaliśmy różnicę wysokości co spowodowało omamy wzrokowe!!!!!. Po chwili ku naszym oczom ukazuje się postać mężczyzny jadącego nie na rikszy, ale na tandemie z przyczepką. Była to para francuzów podróżujących podwójnym rowerem przez świat. Ale w Pamir tandemem...? Z przyczepą... ? I korpulentną panią!!! Myśleliśmy, że to my jesteśmy na tyle szaleni, żeby jechać w tak odległy rejon świata motocyklem, ale okazuje się że są więksi szaleńcy....
Po godzinie przychodzi spocony Tasman i mówi, że wszystko załatwił. Oprócz standardowego pytania o narkotyki i pistolety tudzież granaty, następny punktem programu jest - rewizja i „a pjacz od nowa” - wywalanie wszystkiego na zewnątrz, rozkręcanie motocykli itd.... Po tylu razach już nie robi to na nas większego wrażenia i w ciszy wyciągamy, odkręcamy wszystkie wymagane rzeczy, opowiadając do czego służą. Po jakimś czasie wpuszczają nas na teren Kirgistanu.
...pas graniczny długości ponad 30km pomiędzy granicami Tadżykistanu i Kirgistanu...
...odcinek ten powoduje tęskne wspomnienie początku drogi pamirskiej...
...powoli żegnamy się z Pamirem...
...dojazd do granicy Kirgistanu...
...żegnaj szczycie Lenina, żegnaj szczycie Komunizmu...
...Sary-Tasz pierwsze miasteczko w Kirgistanie i ostatni widok na Pamir...
Robi się o wiele cieplej, więc możemy zrzucić z siebie część ubrań na rzecz lżejszej odzieży. Co ciekawe, a nawet zachwycające, zmienia się krajobraz .Góry robią się bardziej łagodne w swojej strukturze, nabierają przepięknego czerwono-ceglanego koloru, przeplatanego pasemkami zieleni, a bordowe strumienie spływające z gór łączą się ze sobą tworząc kolejne odcienie kolorystyczne. Do tego wszystkiego promienie słońca potęgują wrażenie tego pejzażu barw, uwydatniając mozaikę powstających kolorów. Istna uczta dla oka i ducha. Kto by mógł pomyśleć, że cokolwiek może przerwać tak piękną chwilę, otóż może np.: kolejny raz puszcza łatka na dętcea Rogala.....Działamy już tak sprawnie jak załoga wymieniająca koła na torach wyścigowych. Hubert jedzie z wymontowaną gumą do najbliższej wulkanizacji, reszta ekipy przygotowuje szybki posiłek (zespołowa praca) Wulkanizacja okazało się być 30 km dalej w miasteczku. Na miejscu w zakładzie witają Huberta z otwartymi rękoma, nie wiem czy to kwestia naszego pochodzenia, a może hektolitrów wódki wlewanych w siebie przez cały „zespół wulkanizacyjny”. Z tego co wyczytaliśmy i się przekonaliśmy na miejscu, picie wódki w dużych ilościach jest domeną Kirgizów. Po załataniu dziurki pierwszej, potem drugiej i „dmuchnięciu w oponkę” przez pana z wulkanizacji wszyscy żegnają Huberta 20 razy, co ważne, nie biorąc ani grosza za naprawę i życząc szczęścia.
...zjeżdżamy 'windą' z poziomu 4000 na 2000m.n.p.m....
...góry są tu już zupełnie inne...
...zmieniają się kolory i pojawia więcej zieleni...
...niektóre widoki jak w Pieninach, robi nam się cieplej...
...każdy z nas ma odczucie, że Pamir był monumentalny i obcy...
...i z tych rozmyślań wybija nas kolejna 'guma' Rogala...
Montujemy szybko oponkę i widząc, że robi się już na tyle późno i że dziś już nie nadrobimy straconego czasu i kilometrów rozglądamy się za odpowiednim noclegiem .Znajdujemy go po godzinie, prawie po omacku. Miejsce w dolinie na lekkim wzniesieniu niedaleko strumienia, otaczają nas z góry wielkie czarne obrysy gór, ograniczają bezmiar rozgwieżdżonego nieba nad nami. Widoki jak dobra bajka na dobranoc w połączeniu z ogniskiem i zestawem travelera, dzień pełen problemów, kończymy w dobrych humorach.
Dzień 20 - 8 Czerwiec
Stan licznika na koniec dnia: 7220km, dzisiejszy dystans: 162km
Ponure nastroje i wspomnienia z wczorajszego popłudnia i przygody z pękniętą gumą roztopiły się w cieple żaru wysoko już stojącego słońca. Orzeźwiamy się w niedalekim strumienu, pakujemy menele i ruszamy w stronę Jalaladadu.
Dzisiejszym celem jest polska misja Jezuitów w tym mieście. Pracuje tam dawny znajomy Tasmana, ks. Krzysztof. Kilka miesięcy temu mieli oni kontakt mailowy i zgadali się, że jak będzie nam po trasie to wpadniemy.
Ruszamy i wolnym tempem suniemy przez kręte doliny wśród soczysto-zielonych gór. Zatrzymujemy się na jednym z małych parkingów by zaczęrpnąc świerzego powietrza. Za chwilę podjeżdża też autokar i całą gromadą wysypuje się z niego grupa tutejszych turystów. Pierwsze co, pędzą do nas z jaimiś wiadrami i pojemnikami, w których przelewa się gęstawa biała masa z pływającymi na wierzchu czarno-brązowymi bobkami.
Pierwsza myśl – KUMYS. Bingo, zgadliśmy. Jak do tej pory, nie mieliśmy okazji spróbować tego słynnego w Azji i na stepach napoju. Kumys jest to sfermentowane mleko klaczy, które jest wystawiane w beczkach na kilka dni na działanie promieni słońca. Zachodzi proces fermentacji po którym to uzyskuje się 1,5-3,5 % mocy alkoholu plus efekty halucynogenne grartis.
Każdy z nas dostaje po całej misce i obrazą by było gdybyśmy nie wypili do dna. Dziękujemy serdecznie, rozmawiamy i śmiejemy się wszyscy. Już dawno nie spotkaliśmy tak wesołych ludzi. Ciekawe czy to działanie legendarnego napoju wprawiło ich, jak i nas w taki nastrój?
...na szczęście rozbity wczoraj w nocy obóz, rano okazał się bardzo przyjemną miejscówą...
...na kirgiskiej drodze spotykamy wycieczkę z kołchozu...
...każa nam pić Kumys i namawiają na wizytę w Jurcie...
...robimy zbiorowe zdjęcie i się żegnamy...
Po gorącym pożegnaniu z kołchozowymi turystami, już mamy wsiadać na motocykle i jechać dalej, kiedy dostrzegamy w dali jurtę kirgiską. Bez zastanowienia podjeżdżamy tam, by zobaczyć ją z bliska. Z jurty wyłaniają się gospodarze, a potem jeszcze cały sznureczek babć, dziadków, dzieciaków i zwierząt. Zastanawiamy się jak oni tam się wszyscy pomieścili. Jeszcze bardziej nas zastanawia, że wszyscy są uśmiechnięci od ucha do ucha i na dodatek zapraszają nas do środka.
Takiej okazji nie można zmarnować. We wnętrzu jurty okazuje się być mnóstwo przestrzeni. Żyją tu cztery pokolenia i jest jeszcze miejsce na kuchnię. Zostajemy zmuszeni do wypicia kolejnych porcji kumysu, co nas trochę niepokoi, bo przecież dziś musimy dostać się do Jalalabadu. Napój przegryzamy płaskim chlebem – lepiaczką smarowanym gęstą przepyszną śmietaną.
Spędzamy w jurcie stanowczo za dużo czasu. Rozmawiamy i opowiadamy i jest nam naprawdę błogo. Nie che nam się jechać dalej. Ale nie ma innego wyjścia, wiza ma swoją datę końcową, a do przebycia jeszcze wiele kilometrów, a nie wiemy co może nas jeszcze po drodze spotkać.
Dowiadujemy się tego kilkadziesiąt kilometrów dalej, tuż za Osh i jakieś 80km od Jalalabadu. To nic innego jak znowu nie wytrzymije łatka na oponie motoru Rogala... buuuu. Ręce opadły nam wszystkim. Dowiadujemy się, że niedaleko jest bazar kitajski (czyt. chiński), na którym można kupić dosłownie wszystko (na ucho nam powiedzieli, że nawet broń, ale ciiiichoo szaa...bo i po co nam broń, my tylko po gumę).
Rogal zostaje na miejscu i organizuje pomoc do zdjęcia koła i opony, a Tasman i Hubert jadą na ów bazar. Tradycyjnie zostają otoczeni przez tłum ciekawskich i o-wszystko-pytalskich. Hubert zostaje i cierpliwie odpowiada na pytania. Tasman po pół godziny latania po kilku hekaterowym terenie bazaru znajduje dętkę, tyle, że o dwa numery za dużą. Lepszy rydz, niż nic. Wracają na miesce wypadku i już razem montujemy całość do kupy.
...okazało się, że niedaleko jest gościnna Jurta...
...podobno Kirgiz nie schodzi z konia, ten widocznie poszedł na obiad...
...zostajemy zaproszeni do Jurty i od razu częstowani Kumysem, napitką z mleka kobyły...
...ojojoj, będzie sraczunia, Kumys może mieć od 1,5-3,5% alkoholu i dodatkowo wywoływać halucynacje, a że wlewają w nas tego napoju hektolitry, obawiamy się o dalszą częsć podróży...
...w jednym namiocie żyje cała czteropokoleniowa rodzina...
...jedyną osobą rozmawiającą po Rosyjsku jest żona gospodzarza...
...dziadkowie nie mają nic innego do roboty jak zajmować się wnukami i warzyć kumys...
...gościnność gospodarzy przechodzi nasze najśmielsze oczekiwania, jesteśmy najedzeni i napojeni...
...a gospodarze chyba jeszcze do końca nie pojęli, że własnie rodzina im się powiekszyła o kolejnych trzech członków...
...druga babcia już to skumała i obiera więcej ziemniaków na obiad...
...to co Hubercik, jak już jesteśmy rodziną to dasz się bryknąć sprzętem ?...
...w zamian mój wnuk da Ci pobrykać na osiołku...
Na szczęście już do samego Jalalabadu nic się nie wydarza. Po krótkim błądzeniu po mieście odnajdujemy budynek misji i dzwonimy do bramy.
Otwiera nam uśmiechnięty od ucha do ucha jegomość w koloratce. Wydaje się zupełnie niezaskoczony naszą wizytą. Pytamy się o ks. Krzysztofa. Okazuje się, że jest on w Polsce z powodu problemów zdrowotnych. Natomiast obecny na miejscu ks. Remigiusz ugaszcza nas całym swoim sercem. Dostajemy pokoje z łóżkami, bierzemy prysznic i zasiadamy wspólnie do kolacji.
Potem ks. Remigiusz ma jeszcze trochę zajęć, m.in. uczy tutejsze dzieci i młodzież angielskiego, odprawia wieczorną mszę w kapilicy. Kilka dni temu miał dużo gości z okazji uroczystości otwarcia pomnika poświęconego polskim żołnierzom i cywilom. Drugi ksiądz z misji jest w tej chwili na turnusie organzowanych przez misję obozów dla dzieci nad jeziorem Issyk-kul. Ogólnie Jezuici wykonują tu kawał dobrej roboty.
Wieczorem wspólnie z ks. Remigiuszem zasiadamy w pokoju gościnnym. Kumys zostaje tu zastąpiony bardziej tradycyjnymi trunkami. My opowiadamy o naszej wyprawie, a ksiądz o życiu tutaj, o codziennych problemach, o niedawnym przewrocie, podczas którego zginęło mnóstwo niewinnych ludzi. Historie, które usłyszeliśmy wstrzasnęły nami i zmieniły nieco nasz stosunek do postrzegania tutejszej rzeczywistości.
Po kolejnym, pełnym wrażen dniu, wsuwamy się pod ciepłe kołderki i zapadamy w głęboki sen.
Dzień 21 - 9 Czerwiec
Stan licznika na koniec dnia: 6830km, dzisiejszy dystans: 115km
Z rana jemy z o. Remigiuszem śniadanie. Potem zabiera nas na wycieczkę po Jalalabadzie. Pokazuje nam miejsca i opowiada o tych wydarzeniach sprzed roku, kiedy to był przewrót w Kirgistanie i w Osz i tutaj zginęło ponad 1000 ludzi, głównie Uzbeków.
Odwiedzamy pomnik-cmentarz polskich żołnierzy z II wojny światowej, którzy umierali tu na tych ziemiach czekając na przydział i transport do odbudowywanych oddziełów Wojska Polskiego. Zobaczyliśmy kurort wód uzdrowiskowych, cieszący się niegdyś za komuny wielką popularnościa wśród warstwy uprzywilejowanej. Odwiedziliśmy lokalny bazar samochodowy. Tradycyjnie zakupiliśmy olej silnikowy i nakjlejki Kirgistanu.
...w oazie spokoju próbujemy uzupełnić notatki do poprzednich dni ...
...z o. Remigiuszem odwiedzamy pomnik-cmentarz polskich żołnierzy i cywili...
...chwała ich pamięci...
...w Jalalabadzie zwiedzamy też słynny kurort wód zdrojowych...
...jeden łyk wody o smaku Zuber stawia nas szybko na nogi...
...no to mamy awans z capa na kołpaka...
Po zwiedzaniu udajemy się na słynny bazar w Jalalabadzie. Potem wracamy na misję i raczymy się jeszcze obiadem. Późnym popołudniem wyruszamy dalej, przez Kirgistan i planujemy dostać się jak najbliżej granicy z Kazachstanem. Plany te niweczy kolejna awaria stelaży Huberta. Z godzinnym opóźnieniem opuszczamy gościnną misję i o. Remigiusza, który urzekł nas swoim temperamentem i poczuciem humoru w typie Jasia Fasoli.
...szwędamy sie po lokalnym bazarze...
...owoce, warzywa, torebki, wszystko się przyda...
...ogromne wrażenie robi na nas wybór różnorakich przypraw, zbórz i nasion...
...konkurs - co jest co?...
...świerza baranina to podstawa tutejszej kuchni...
...zaopatrujemy się w owoce...
...i orzechy...
...wracamy na polską misję w Jalalabadzie...
...o. Remigiusz zdradza nam, że lubi motocykle, spakowani robimy pożegnalne zdjęcie...
Do zmroku nie mamy dużo czasu, jedziemy teraz pięknym kanionem wzdłuż spiętrzenia rzeki Naryn. Rzeka wygląda jak wąskie jezioro i towarzyszy nam, jadących krętymi drogami wąwozu.
Tuż przed zachodem słońca decydujemy się zjechać stromym urwiskiem jak najbliżej rzeki i rozbić na dziko. Po wczorajszych i dzisiejszych opowieściach o niedawnej rewolucji, każdy z nas ma niewielkie obawy. Na zjeżdzie po kamiennej ścieżce Rogal ponownie łapie kapcia. Pewnie łata znowu puściła. Widzimy rezygnację i załamanie w jego wzroku. Zdesperowany bierze dętkę i motocykl Tasmana i jedzie już po zmroku do najbliższego miasteczka. Reszta załogi w tym czasie rozbija obóz.
Po dwóch godzinach Rogal wraca z załataną dętka. Przygoda u wulkanizatora była żywcem wzięta z przed dwóch dni, kiedy to Hubert był łatać dziurę. Znużeni dzisiejszym dniem wypijamy zestaw trawelera i idziemy spać.