AZJA CENTRALNA 2011

Dziennik Wyprawy

 DZIEŃ 9-12

 

 

Dzień 9 - 28 Maj

Stan licznika na koniec dnia: 4290km, dzisiejszy dystans: 530km

Dziś udaje nam się wcześnie rano wstać i szybko wypchnąć motocykle na asfalt. Jedziemy, a dookoła tylko pustynia i tańczący piasek na asfalcie. W oddali horyzont rozmywa się w podmuchach gorącego powietrza.

...musimy się szybko składać bo słońce zaczyna już piec...

 

...czy ty widzisz zakręt ?...

 

...nie, nie widzę a ty?...

 

...to pewnie tylko miraż w rozgrzanym powietrzu...

 

 

Kończy nam się powoli benzyna co zmusza nas do wzmożonych poszukiwań stacji w jedynej w promieniu kilkuset kilometrów wiosce. Okazuje się, że stacji nie ma. Nie znając tutejszych cen, płacimy podwójną stawkę za benzynę zakupioną od jednego mieszkańców osady.

Tradycyjnie wzbudzamy obopólne zainteresowanie tubylców, a zwłaszcza chmary zaciekawionych dzieciaków, które obchodzą nas jak stonki.

 

 ...dzieciaków zawsze wszędzie pełno...

 

...życie mieszkańców osady Kyrgy-Kyz...

 

Następne kilkaset kilometrów pochłaniają wspomnienia z poprzedniej wioski. Wskazówka poziomu paliwa nabiera czerwoności co oznacza zbliżająca się porę na następne tankowanie.

Zjeżdżamy na pierwszą napotkana „stację”, czyli stojący samotnie na poboczu dystrybutor. W tle trwa jakaś budowa. Jak zwykle pojawiają się nie wiadoma skąd i w niewiadomej ilości autochtoni przepełnieni nieodpartą chęcią obsłużenia dziwnie wyglądających podróżników. Zaczyna się ceremonia tankowania. Ku naszemu zdziwieniu mężczyzna posługuje  się korbelką napędzającą cały mechanizm dystrybutora z benzyną. Kilka energicznych ruchów, mały pokaz siły i korbelka zostaje w rękach owego pana „awarijjjjjaaaa...”. Powstrzymujemy się od śmiechu... żeby nie urazić uzbeckiego pracownika „stacji”. Widać przejęcie na twarzach wszystkich dookoła. Awaria okazuje się krótkotrwałai po paru minutach kontynujemy tankowanie. Jeden obrót korbelki to jeden litr paliwa. Ruszamy dalej z niepełnymi bakami ale humorem nakręconym do pełna „korbelką”.

 

 

...gdzieś między morzem Aralskim, a Chiwą...

 

...tu pustynia łączy się ze stepem...

 

...w Uzbekistanie przez chwilę jesteśmy milionerami...

 

 ...pragnienie jest tak wielkie, że nie ma czasu na ceregiele...

 

 ...masz jeszcze trochę wody ?!...

 

 ...stany, stany fajowa jazda...

 

...prawie jak stacja...

 

...jeden dystrybutor, a z tyłu już stacja w budowie. Od czegos trzeba zacząć...

 

...dziesięciu patrzy, a jeden kręci, jak w Polsce...

 

...coraz bliżej Chiwy...

 

Nareszcie Chiwa. Jeden z naszych większych celów turystycznych. Mamy w planie zrekompensować sobie siedem ciężkich dni jazdy po stepie i pustyni. Spania w brudzie i racjonowanie wody. Decydujemy się na luksus, należy nam się... W cenie 20 $ od osoby znajdujemy całkiem niezły hotel. Śniadanie i parking dla motocykli również zapewnione..

Bierzemy długą kąpiel i robimy wielkie wspólne pranie w wannie w celu przyspieszenia wyjścia do miasta na jakąś tutejszą kolację. Daleko nie musimy szukać bo mieszkamy w centrum starego miasta. Zasiadamy w jednej z nielicznych jeszcze otwartych knajpek i zamawiamy obfity lokalny posiłek (szaszłyki, guishit plov, dimlama – wszystko oparte na baraninie) z małym dodatkiem odprężająco-rozluźniającym. Nabieramy sił i chęci na dalsze poznanie nocnego życia Chiwy.

 

Przypadkiem okazuje się, że trafiliśmy na finał rozgrywek ligi mistrzów, a na pobliskim skwerku, w środku miasta, na wielkim telebimie wyświetlany jest finałowy mecz. W towarzystwie poznanej przed chwilą uzbeckiej pary Sary i Saszy zasiadamy do stołu przed telebimem. Nawiązuje się nitka porozumienia. Nowi znajomi opowiadają nam o sobie i o mieście. Sara pracuje w banku, a Sasza hoduje ryby, z racji czego częstuje nas tutejszymi przysmakami rybnymi i zaprasza na jutro na piknik nad jezioro i na degustacje jego własnych produktów. A po pikniku planuje, że pokaże nam całą Chiwe.

 

...czas na odpoczynek...

 

...i ucztę dla ciała...

 

...wódkę tu pije się z miseczek...

 

...przyjaciele z ligi mistrzów...

 

...wasze zdrowie...

 

W mistrzowskiej atmosferze wracamy do pokoju licząc, że po drodze spotkamy postacie z baśni 1001 nocy. I dalibyśmy uciąć sobie rękę, że kilka z nich chyba widzieliśmy, a nawet coś więcej...

 

 


 

 

Dzień 10 - 29 Maj

Stan licznika na koniec dnia: 4390 km, dzisiejszy dystans: 100 km

 

„Rano budzę się spocony, kaczor męczy, męczy mnie  ”- chyba te słowa Ryśka R. najlepiej odzwierciedlają nasz poranny stan ducha po wczorajszym upojnym wieczorze. Głowa ciężka, wszystko idzie jakoś nie tak, a buczenie odkurzacza w sąsiednim pokoju doprowadzić może do szału.

Powoli bez zbędnego pośpiechu, który nie jest wskazany w tym stanie, udajemy się na śniadanie.  Łyk herbaty , kanapka z dżemem i maślane ciastka powoli stawiają nas na nogi i pozwalają wrócić do świata żywych.

 

Postanawiamy spakować motocykle i udać się na poranne, no może bardziej już popołudniowe, zwiedzanie Chiwy. Dzięki uprzejmości pani z recepcji cały nasz dobytek wraz z motocyklami zostawiamy w hotelu. Niezmiernie zadowoleni z tego faktu bierzemy jeszcze szybki prysznic, zakładamy świeże ubrania i jak typowi turyści z aparatami w dłoniach idziemy zwiedzać.    

Chiwa od razu robi na nas duże wrażenie. Przede wszystkim odmiennością i stylem budownictwa. Właściwie zaraz po wyjściu z hotelu dostrzegamy mury obronne miasta pochodzące z XVII w. Chiwa dzieli się na dwie części. Stare miasto, które znajduje się wewnątrz zabytkowych murów obronnych oraz nowe miasto, które pochodzi już z XX w.

Bez zastanowienia zaczynamy wspinać się na mury obronne. Wspinaczka trochę nas męczy ze względu na panujący upał. Do tego dochodzi jeszcze wspomnienie wczorajszego wieczoru….  Ale nic idziemy.

 

...poranne zwiedzanie Chiwy - brama do starego miasta...

 

...pod murami obronnymi...

 

...i na murach...

 

Widok z góry wynagradza jednak wszystkie nasze cierpienia.:) Jest przepięknie... Widzimy całą panoramę miasta. Małe gliniane chatki, w których jak dawniej tak i teraz mieszkają ludzie, pozwalają zapomnieć o zgiełku dużych miast. W dali widać meczety oraz wieże obronne miasta.

 

...piaskowo-gliniany dom...

 

                  ...wieże minaretów...            ...bez wody tutaj długo się nie wytrzyma...

 

Właściwie całe stare miasto to labirynt wąskich uliczek ciągnących się między budynkami. Trochę błądząc pomiędzy nimi dostajemy się na główną ulicę starego miasta. Tam naszym oczom ukazują się niezliczone ilości straganów i małych sklepików z pamiątkami. Bardzo podoba nam się podejście miejscowych ludzi do nas. Są chętni do rozmowy, bardzo przyjaźnie nastawieni, a przy tym nienarzucający się. W czasie zwiedzania zostajemy zaproszeni do małego zakładu, a właściwie domu, w którym ręcznie wyrabia się dywany na zamówienie.  Idąc główną ulicą napotykamy małą knajpkę w której pijemy herbatę  z tradycyjnych uzbeckich czarek oraz jemy.

 

 

...madresa...

 

...zagubione uliczki Chiwy...

 

...i spokojne placyki...

 

...i znowu na murach...

 

...niezastąpiona maszyna na wąskich uliczkach starego miasta...

 

...stare miasto i jego zabytki...

 

...w przerwie znajdujemy czas na kafejkę internetową i uzupełniamy stronkę...

 

...zagubione uliczki Chiwy...

 

...market w centrum starego miasta...

 

...tutaj ciągle można nabyć ręcznie rzeźbione, tradycyjne wyroby...

 

...jak i zamówić dywan np. z własną podobizną...

 

Po sytym posiłku wymieniamy jeszcze pieniądze w jednym ze sklepików. Za 300 dolarów otrzymujemy 3 reklamówki uzbeckich sumów, które z trudem upychamy we wszystkie nam znane miejsca w naszych ubraniach oraz etui aparatów.

Po powrocie do hotelu, pełni wrażeń, zakładamy kurtki oraz ochraniacze i przemieniamy się ze słodkich turystów w twardych motocyklistów.:).  Opuszczamy miasto, którego klimat, zabytki i ludzie zrobiły na nas niesamowite wrażenie.

 

Udajemy się w stronę Buchary. Ponieważ z Chiwy wyjechaliśmy dość późno, właściwie od razu  po opuszczeniu miasta zaczęliśmy szukać miejsca na nocleg co nie było zbyt łatwe. Wzdłuż drogi ciągnęły się w nieskończoność małe miasteczka i wioski. 20…30…40 km i ciągle to samo, wciąż jakieś domostwa. Wreszcie postanawiamy skręcić w pierwszą napotkaną boczną drogę, która doprowadza nas do torów kolejowych. Zbliżająca się nieuchronnie noc oraz świadomość jazdy po ciemku spowodowała, że miejsce nagle nabrało uroku. Tej nocy postanowiliśmy nie rozbijać namiotu i przespać się pod gołym uzbeckim niebem tuż przy torowisku.

 

 

Dzień 11: 30 maj

Stan licznika na koniec dnia: 4800 km, dzisiejszy dystans: 410 km

 

Pociągi pędzące w nocy obok naszego obozowiska budziły nas mniej więcej co godzinę. Ulokowani 20m od torowiska czuliśmy jak ziemia trzęsie się pod kołami ciężkich wagonów.

Wyspani, a może nie. Sami już nie wiemy kiedy jest to zmęczenie, kiedy radość, a kiedy podniecenie. Zwijamy obóz i ruszamy, by pokonać niecałe 400km w stronę Buchary, kolejnego historycznego miasta na trasie Jedwabnego Szlaku.

Pierwsze kilometry napawają nas optymizmem. Asfalt z niewielką ilością dziur ciągnie się przez jakieś 50-60km. Krajobraz cały czas pustynny. Mijamy niewiele wiosek, jeszcze mniej ‘punktów napełniania benzyną’, bo tak już nazywamy stacje benzynowe, które jak są to albo zamknięte albo opuszczone.

 

...żar pustyni i ciągle 'ta' prosta...

 

...i dalej prosta...

 

Nasza radość nie trwa długo. Na postoju dowiadujemy się, że kolejne 100km drogi jest w remoncie, a właściwie w budowie. Po paru kilometrach sami się o tym przekonujemy. Budowlańcy nie zostawili nawet fragmentu pasa asfaltu. Droga wygląda tak, że połowa to płyty żelbetowe, układane na kilkukilometrowych odcinkach, a druga połowa to piach, czyli koleiny, dziury, slalom. Jazda cały czas w kurzu wzniecanym przez ciężarówki i samochody jadące w obie strony. O dziwo, niektóre samochody osobowe pędzą po tej drodze z prędkością ponad 120km/h. Podskakują, skręcając to w lewo to w prawo, próbując omijać co większe leje. Większość z nich wymienia pewnie resory raz w miesiącu, albo ich po prostu już nie posiada...

 

...a teraz jeszcze prosta tyle że w gorszych warunkach...

 

Ta betonowa część ratuje nasze tyłki. Wjazd na nią jest zagrodzony, jako że ta część jest w budowie. Samochody nie są tam w stanie wjechać, ze względu na poustawiane płyty. My jednak korzystając z przesmyków między nimi dostajemy się na utwardzoną część drogi po której jedzie się zdecydowanie lepiej. W połowie remontowanego odcinka zatrzymujemy się w punkcie widokowym, na pustynnej skarpie nad w zasadzie wyschniętą rzeką Amu Darya. Kiedyś piękna i szeroka na kilkaset metrów, źródło wody dla użyźnionej doliny wokoło której osiedlali się rolnicy i budowano miasta. Dzisiaj to kilkumetrowa strużka brudnej zamulonej wody. Za nią po horyzont rozciąga się pustynia Turkmenistanu.  Przyczyną wyschnięcia rzeki było wprowadzenie przez Związek Radziecki systemów irrygacyjnych nawadniających potężne obaszry pól bawełny. Bogactwo z upraw płynęło przez wiele lat, jednakże skutki użycia nowych technologii doprowadziły do katastrofy ekologicznej. Strzelamy tu kilka fot, gasimy pragnienie i nabieramy sił na kolejne kilometry ‘bez drogi’.

 

...środek pustyni i widok na wyschniętą rzekę Amu Darya i Turkmensitan...

 

...hmm jesteśmy chyba tutaj a może nie...

 

Po dwóch godzinach w męczarniach, kurzu i wykańczającym upale, bez zapasu wody, na oparach paliwa wydostajemy się na piękny i gładki asfalt. Zatrzymujemy się przy pierwszej krzyżówce, gdzie stoi kilka domów. Tradycyjnie zostajemy okrążeni przez lokalnych mieszkańców i po krótkiej pogawędce ustalamy zapotrzebowanie na paliwo oraz uczciwą i satysfakcjonującą obie strony cenę. Na tym pustkowiu możemy dostać tylko 30 litrów drogocennego płynu. 20 litrów w kanistrze i 2 razy po pięć litrów w zwykłych plastykowych butelkach po wodzie.

Pozostałe 160 kilometrów po wspaniałym asfalcie jedziemy jak po torach. Każdy z nas jest tak zmęczony, że oddaję całą kontrolę nad trakcją motocyklowi. Wierne rumaki prowadzą nas poprzez zmieniający się krajobraz pustynny, pojawiają się skalisto-piaskowe góry, więcej zakrętów,  jazda w dół i w górę. Tego potrzebowaliśmy po 6 dniach jazdy, najpierw po płaskim stepie, później rozległej pustyni.

 

Późnym popołudniem dojeżdżamy do Buchary i kierujemy się do historycznej, zabytkowej części. Czeka nas jeszcze szukanie noclegu. Zatrzymujemy się w samym środku starego miasta, czujemy się jak w krainie z tysiąca i jednej baśni. Znienacka, jak dżin z czary pojawia się chłopiec o szerokim uśmiechu i oferuje nocleg na stancji niecałe 500 metrów dalej. Bez wahania kierujemy się do pięknego pensjonatu w samym sercu przepięknej Buchary.

 

Na miejscu okazuje się, że nie ma w pensjonie parkingu, wejście jest z wąskiej uliczki, po której nie jeżdżą nawet samochody. Bek, bo tak ma na imię spotkany chłopak, bez zastanowienia pokazuje nam abyśmy wjeżdżali przez główne drzwi, potem przez holl i do patio z jadalnią. Robimy to z wielką radością mając świadomość, że nie musimy zostawiać  motocykli na ulicy. 

 

...uff, wreszcie Buchara i odpoczynek...

 

Gasimy pragnienie lokalnym piwem zaserwowanym przez Beka i po szybkiej kąpieli wyruszamy na zwiedzanie starej części miasta. Buchara przeszła wiele wzlotów i upadków w swojej historii. Święte miasto jest jednym z najważniejszych w Azji Środkowej, liczy ok. 2500 lat. Szczyt rozkwitu osiągnęło w IX i X w. za panowania dynastii Samanidów, była wówczas wielkim ośrodkiem perskiej kultury i nauki. W XIII w. miasto poważnie zniszczyli Mongołowie pod wodzą Czyngis-chana.

 

Wędrujemy wąskimi, przytulnymi uliczkami, podziwiając Ark - liczącą ponad 2000 lat twierdzę, plac Registan - miejsce handlu niewolnikami, madrasy, minaret, meczet Katjan.

 

...piękna Buchara...

 

...stare miasto...

 

...minaret...

 

...wieczorna modlitwa...

 

...Buchara...

 

Późnym wieczorem szukamy jeszcze miejsca gdzie można coś zjeść. Okazuje się jednak, że o tej porze trudno trafić na tanie i dobre jadło. W jednej z odwiedzonych hotelowych restauracji widzimy dwa motocykle. Brudne i zapakowane. Stoją, jak i nasze, w sali jadalnej hotelu i cieszą oczy właścicieli podczas posiłków. Jest to tutaj powszechna metoda goszczenia motocyklistów-podróżników chcących być jak najbliżej swoich rumaków. Podziwiamy ilość naklejek na kufrach. Pokazują, że ci motocykliści zwiedzili na nich połowę świata. Jest i naklejka z Polski – ‘Kocham Kraków’. Po chwili z pokoju wychodzi właściciel jednego motocykla, jest to Anglik i podróżuje ze swoim przyjacielem od ponad 3 miesięcy. Gawędzimy i wymieniamy się spostrzeżeniami.

 

Nagle pojawia się drugi motocyklista, wygląda jak Zombi, blady i jakby skurczony, zgięty w pół z przekrwionymi i popękanymi gałkami oczu. Bredzi coś do nas z wytrzeszczonymi od cierpienia oczyma, jakby próbował ostrzec przed jakąś zarazą lub istotami które go zainfekowały. Jego towarzysz wyjaśnia nam, że to prawdopodobnie efekt choroby wysokościowej. Dwa dni temu zjechali z Pamiru i tak tu siedzą i czekają, aż bidula dojdzie do siebie. Obawiają się też, że może być to zatrucie wodą lub niemytymi owocami, jako że od dwóch dni nie schodzi z kibla... Trochę zaniepokojeni,  i słusznie jak się później okaże, zbliżającym się Pamirem i wspinaczką na ponad 4600 metrów, żegnamy nowo poznanych kumpli – motocyklistów i ciągle głodni opuszczamy restaurację. Ostatecznie kupujemy w sklepie bułki i  kiełbasę i tą starą metodą włóczykijów napełniamy żołądki i udajemy się na nocleg.

 

     

Dzień 12: 31 maj

Stan licznika na koniec dnia: 5230 km, dzisiejszy dystans: 430 km

  

Noc spędzona w dusznym pokoju z niedziałającą klimatyzacją, zapewnioną w wynegocjowanej wczoraj cenie, minęła nadzwyczaj spokojnie i wypoczęci udajemy się na przepyszne śniadanie, spożywając je przy naszych rumakach.

 

...zasłużone śniadanko na stancji...

 

Po śniadaniu mamy jeszcze dwie rzeczy do załatwienia. Kupić olej do motocyki i naklejkę na kufry z Uzbekistanu. Nasz nowy przyjaciel Bek postanawia nam pomóc i z radością informuje swoją szefową, że musi nam pokazać co, gdzie i jak. Jest to jego sposób na wyrwanie się z rutynowych prac w pensjonacie. A gościom się tutaj nie odmawia. Targ, na którym mamy zakupić potrzebne rzeczy, ma być 200 metrów od stancji. Nauczeni wcześniejszymi doświadczeniami i przygotowani na to , że tutaj ludzie mają zupełnie inne poczucie czasu i odległości ruszyliśmy z Bekiem w podróż po całej Bucharze. Nie ominęła nas jazda taksówką na drugi koniec miasta, gdzie jak się okazało był ów bazar samochodowy. Po dwóch godzinach zaopatrzeni we wszystko co chcieliśmy, pakujemy sprzęty i opuszczamy Bucharę.

 

...ostatnie godziny w Bucharze spędzamy na wędrówkach po starym mieście...

 

...wędrujemy dalej...

 

...i jedziemy z Bekiem po ważne produkty...

 

...olej już mamy...

 

...a po drugiej stronie miasta i naklejki się znalazły...

 

...opuszczamy pensjonat głównym hollem...

 

...tu zerwałem im trochę terakoty...

 

...pamiątkowe zdjęcie z Bekiem - dzięki za pomoc...

 

Do pokonania mamy ok. 260km do Samarkandy. Brak czasu zmusza nas do decyzji pominięcia zwiedzania, tego kolejnego pięknego i historycznego miasta. Samarkandę omijamy obwodnicą i do granicy z Tadżykistanem zostaje nam niecałe 60km. Zatrzymujemy się na przydrożnym bazarze. Zostało nam sporo waluty uzbeckiej, więc zaopatrujemy się w sporą ilość żarła i napojów.

W przydrożnym barze jemy szormę – rodzaj naszego rosołu, tyle że na baraninie i z ziemniakami. Postanawiamy też spróbować szaszłyków baranich wyjętych z blaszanej szafy przed barem. Miamy możliwość samemu wybrać te szaszłyki. Po otwarciu szafy ukazał nam się koszmarny widok. Mięso leżało na zardzewiałych półkach. W koło latały muchy i inne dziwne owady. Część mięsa nie wyglądała też na pierwszej świeżości.

 

Do granicy mamy już niecałą godzinę i mamy zamiar rozbić obóz już w Tadżykistanie.Wieczorem  setka wódki będzie wskazana po barowym posiłku. Jedziemy teraz przez sznur wiosek. Widzimy zupełną zmianę w kulturze i tradycyjnych strojach mieszkańców. Mają oni już inne, charakterystyczne rysy i są bardziej dystyngowani i dumni w zachowaniu. Cofamy się w czasie o kolejne kilkadziesiąt, a może i kilkaset lat. W pewnym momencie z równiny wyłaniają się przed nami potężne, ośnieżone góry. Widok jest naprawdę niesamowity. 

 

Już wiemy, że jedną nogą jesteśmy w Tadżykistanie... Kilka kilometrów przed granicą nasza podróż i radość kończy się na betonowych blokach zagradzających przejazd. Uzbrojeni po zęby żołnierze legitymują nas i mówią, że dalej nie pojedziemy i że granica jest zamknięta. Zbiera się sporo ludzi z okolicznych wiosek. Próbujemy przekupić strażników, ale widzimy że sprawa jest poważna. Zaczynamy wypytywać o co chodzi. ‘Tubylcy’ wyjaśniają nam, że prezydent Uzbekistanu, Islom Karimov, zamknął wszystkie granice z Tadżykistanem jakieś dwa miesiące temu.

Wizja końca naszej podróży bez wizyty w Tadżykistanie i Pamirze nie napawa nas optymizmem. Po dłuższej dyskusji z żołnierzami dostajemy informację o jednej otwartej granicy niedaleko Taszkientu. Szybko rozkładamy mapę i przeliczamy kilometry. 350 dodatkowych kilometrów w Uzbekistanie... dzisiaj już nie wjedziemy do Tadżykistanu. I znowu jesteśmy w dupie!!!

 

Niezwłocznie ruszamy, aby przed zachodem słońca pokonać jak największy dystans. Spanie mamy zapewnione pewnie gdzieś w rowie przy szosie. Jedziemy już w nocy. Znów pojawia się problem naszych świateł. Obładowani na tył nasze reflektory świecą w górę, a nie na drogę. Samochody z naprzeciwka myśląc, że jedziemy na długich, też przełączają na długie. Taka oślepiająca nas jazda nie ma dłużej sensu.

Zatrzymujemy się przy opuszczonej stacji benzynowej i szukamy miejsca na nocleg. Po drugiej stronie drogi widzimy światełko i chłopską chatę. Pytamy właściciela o nocleg, zaprasza nas i prowadzi na tyły zagrody. Spanie mamy w ogrodzie na wielkim łożu pod gwiazdami. Piecioro dzieci właściciela posesji odrazu zabiera się za ubieranie naszych rzeczy: kurtek, rękawic, ochraniczy i kasków. Mają z tego niesamowita frajdę. Biegają wkoło motocykli,  przymierzają i robią sobie zdjęcia naszymi aparatami. Ich mama szykuje nam strawę i z gospodarzem posilamy się jadłem, popijając zbawiennym piwem i gawędzac tak o zwyczajach, o polityce, o dzieciach. Późno w nocy zmęczeni pakujemy się do wielkiego łoża i zapadamy w głęboki sen.

 

...upragniony nocleg i dzieciaki gospodarza...

 

      

...kolacyja pod dębem...