AZJA CENTRALNA 2011
Dziennik Wyprawy
DZIEŃ 1-8
Dzień 1 - 20 Maj
I stało się. Ruszamy. Motory załadowane, kurtki zapięte. Kilku przyjaciół postanowiło nam towarzyszyć na polskich drogach. W sumie oprócz nas 6 motorów. Łódź żegna nas wspaniałą pogodą
no to w drogę...
...20 km przed Ukrainą...
Dzień 2 - 21 Maj
Rano szybko zwijamy namioty, żegnamy się z przyjaciółmi i ruszamy we dwóch ku granicy z Ukrainą. Całkiem sprawna odprawa na granicy i po jakiejś godzinie jesteśmy już po ukraińskiej stronie . Piękna autostrada kończy się po kilku kilometrach... 110, 90, 70, 50, 30 – na odcinku dwudziestu metrów pojawiają się wszystkie te znaki ograniczenia prędkości, droga się zwęża. Jadąc bez bagaży, kufrów i pewnie na golasa, trudno byłoby wyhamować ze 110 do 30 km/h na tak krótkim odcinku. Chwilę później już wszystko nam się rozjaśnia czemu, po co i dlaczego tak? Rogal, jako że jechał pierwszy, pięknie się teraz tłumaczy Panom Policjantom za swoje przewinienie – 70km/h na ograniczeniu do 30. Zielone papierki o wartości 15$ załatwiają sprawę.
No nic, frycowe musi być, jedziemy dalej. Teraz już ostrożniej, bacznie wypatrując kolejnych patroli. A jest co wypatrywać, bo w zasadzie w każdym miasteczku, wsi, mieście, zmianie organizacji ruchu ONI są i czuwają nad bezpieczeństwem kierowców na drodze. Czujemy się błogo, jadąc 30, 60 jak Pan przykazał, pełni ufności w służby drogowe. W takim tempie zmierzamy na spotkanie z Hubertem w Rivne. Po drodze mamy jeszcze jedną wpadkę z przekroczeniem prędkości i nie znając jeszcze do końca tubylczych obyczajów naiwnie i z wdzięcznością w oczach za tak wspaniałą opiekę i poczucie bezpieczeństwa jaką otaczają turystów ukraińskie władze, wypłacamy w czystej gotówce po 20$. O zgrozo, jak tak dalej pójdzie to budżet wyprawy skończy się pod granicą rosyjską. Ale co tam, na zdrowiu nie ma co oszczędzać.
Hubert SMS-em daje znać, że jest już na miejscu i czeka na nas w umówionym punkcie. Po godzinie docieramy tam, ale Huberta nie ma... Co się mogło stać? Hmm. Szybka wymiana sms-owa i okazuje się,że Hub wszystko pomylił. Nie, nie pomylił – zje.... I to hasło będzie nam już towarzyszyło do końca wyprawy.
Tak więc pędzimy dalej na nowe miejsce spotkania. Wyprzedza nas jeep z crossem na kipie, rubaszny koleś trąbi i nas pozdrawia, po czym oddala się z dużą prędkością.
Dwie godziny później spotykamy go znowu i co ciekawe w tym nowym, umówionym miejscu spotkania z Hubem. Spokojnie, spokojnie, Hub też już tam jest. Zapoznajemy się z Valery, dużym, zarośniętym kolesiem. Okazuje się, że jedzie z Polski z jakiejś crossowej imprezy, poza tym jest właścicielem czy tam redaktorem naczelnym ukraińskiego magazynu motocyklowego Motodrive. Zdradza nam tubylcze zwyczaje i sekrety policjantów. Mówi, że nie oddajemy im właściwego szacunku płacąc od tak sobie dolary za przewinienia. Należy się targować z chłopakami, a nawet unikać zapłaty, mimo nalegań i zastraszania. Już na pewno unikać płacenia dolarami. Jeszcze ważniejsza reguła jest taka, że jak służby stoją ładą, taką starą, tą podobną do fiata 125p, nie trzeba się zatrzymywać. Chłopcy będą machać do nas biało-czerwonymi pałeczkami i wykrzykiwać STOP STAJCIE i wtedy właśnie największym przejawem szacunku i kultury jest im odmachać, pięknie się uśmiechnąć i nie zatrzymując się spokojnie podróżować dalej. Trochę zdziwieni mówimy, że przecież mogą przez radio powiadomić następny patrol, który nas zatrzyma a wtedy będzimy mieli przechlapane. Na to Wołodia odpowiada, że oni nie mają ze sobą kontaktu . Ich krótkofalówki działają jedynie w obrębie jednego miasteczka i nie mogą powiadomić kolegów w kolejnej miejscowości. Trzeba natomiast uważać na mundurowych w nowszych samochodach typu VW passat. Ci mogą wszystko i tych trzeba respektować.
Nabywszy nową cenną wiedzę ruszamy już w trójkę dalej a Valery oddala się swoją terenówką. Jakieś 20km przed Kijowem mijamy go stojącego na poboczu. Po paru kilometrach widzimy go w lusterkach, zbliżającego się z zawrotną prędkością. Zrównuje się z nami i coś tam wykrzykuje przez okno i gestykuluje rękoma. Widząc nasze ogłupiałe miny, każe zjechać za sobą na stację benzynową i tam już na spokojnie tłumaczy: ‘dawajcie rebiata jadijtie za mną, byle żwawo, to was przez Kijów przeprowadze’. Od tego momentu juz żaden z nas nie wie co się stało. Wpadliśmy w tunel czasoprzestrzenny, podążając za Valerym przez centrum Kijowa z predkościa 130-150km/h. Z przystankiem na fotę na środku mostu nad Dnieprem gdzie Valery samochodem zablokował cały jeden pas ruchu. Na koniec dostajemy dane kontaktowe do jego znajomych, którzy ugoszczą nas w chatce nad pięknym i czystym jeziorkiem. Pędzimy w to miejsce, bo już się ściemnia. Już w nocy jesteśmy na miejscu... i co? Jesteśmy w d.... ( to drugie już stałe hasło na naszej wyprawie). Jeziorko może i jest, ale chatki już nie. Za to miasteczko nad jeziorkiem okazuje się lokalnym Las Vegas. Neony, światła, muzyka i tłumy kompletnie pijanych tubylców. Równie kompletnie pijani znajomi Valery, biorą samochód i pokazują nam trochę bardziej ustronne i spokojne miejsce po drugiej stronie jeziorka. Mimo zmęczenia postanawiamy oddalić się od tego miejsca i finalnie lądujemy na nocleg, gdzieś przy głównej trasie.
...z Valerym na moście nad Dnieprem w Kijowie...
Dzień 3 - 22 Maj
Stan licznika na koniec dnia: 1590km, dzisiejszy dystans: 650km
Wstajemy dość wcześnie i leniwie wychodzimy z namotu, który rozbijaliśmy już po zmierzchu poprzedniego dnia. Jakieś 30 metrów od nas snują się ciężarówki jadące w strone Kijowa lub Charkowa. Powoli zaczynamy zwijać manele, kiedy zawiewa delikatny wietrzyk, który przynosi specyficzny zapach. Rozglądamy się po sobie ....hmmm czyżby to od nas, w końcu jesteśmy już kilka dni w podróży nieeeee niemożliwe. Zapach znów do nas dociera po ponownym podmuchu wiatru. Robimy szybkie dochodzenie i co odkrywamy tuż obok naszego namiotu? kota w delikatnym rozkładzie ooo nieeee.. no to sobie wybraliśmy miejsce. Zgodnie postanawiamy wyruszyć bez śniadania , które jemy na najbliższej stacji.
Całą drogę do Charkowa jedziemy zgodnie z przepisami. Jak jest 60 jedziemy 60, 40 to 40. Po jakichś 4 godzinach takiej jazdy opracowujemy metodę trochę szybszego poruszania się . Podczepiamy się pod ciężarówki i jadąc za nimi przyspieszamy jakieś 10 -20 km.
W każdym miasteczku oczywiście Panowie mundurowi z radarem i starą rozpadającą się ładą. W jednym z nich zatrzymują nas. Mimo wskazówek Wołodi postanawiamy się jednak zatrzymać
Oczywiście jechaliśmy zgodnie z przepisami czyli tak jak znak nakazał 30. Pan władza podchodzi do nas i mówi , uuuu sztraf budiet....: więc my się grzecznie pytamy za co..... po czym on odpowiada, że tam było ograniczenie do 30 a my jechaliśmy........ 32. Nie zgadzamy się z nim a on bezczelnie się pyta ile mamy przy sobie dolarów. Trochę poirytowani tą sytuacją grzecznie odpowiadamy, że nic. Wszystko mamy na karcie w banku . Myśli.... myśli...... no to jedźcie do miasta i przywieźcie mi pieniądze. Nie zgadzamy się na to i nalegamy żeby wypisał nam mandat, trochę nas zaczyna straszyć, że nie odda nam prawa jazdy i nie będziemy mogli dalej jechać. My jednak idziemy w zaparte i chcemy żeby nam wypisał mandat skoro złamaliśmy prawo. Po 10 minutach takiej przepychanki słownej oddaje nam dokumenty i mówi żeby jechać dalej. Oczywiście madatu nie wypisał bo co on by z tego miał. Od tej pory była to nasza metoda na ukraińską policję . Zatrzymywali nas później koło 15 razy. Za każdym razem żądąliśmy od nich mandatu i jakoś żadnego nam nie wypisali puszczając nas bez łapówek i z niezbyt zadowoloną miną.
Tak przejechaliśmy prawie całą Ukrainę. Jakieś 180 km od granicy z Rosją rozbijamy namiot w szczerym polu.
...pobudka na wysypisku ze zdechłym kotem...
Dzień 4 - 23 Maj
Stan licznika na koniec dnia: 2100km, dzisiejszy dystans:510km
Ranek tradycyjny: składanie i oglądanie okolicy po wczorajszym szybkim rozbijaniu namiotu w ciemnościach. Szybka sesja na motorkach i w drogę.
Kilometr zamienia się w 10 a 10 km w 100, powoli zaczynamy przyzwyczajać się do tego standardu i schematu wyprawy. Rano śniadanie później cały dzień na sprzętach, przerwa na tankowanie i szybkie jedzenie, „Mars nabiera wówczas magicznej mocy w naszych odczuciach”.Na jednej ze stacji pod miejscowością Morozowsk zatrzymujemy się napoić nasze maszyny. W tle dostrzega nas mężczyzna wykazując duże zainteresowanie naszym świszczącym językiem polskim. Podchodzi do nas i co się okazuje? , że ma rodzinę w Polsce, konkretnie córkę i zięcia. Jura zaprasza nas do siebie na nocleg . Cudownie. Kąpiel, tradycyjny poczęstunek, rybka, własnej roboty śmietana, serwowany przez żonę Ninę i do tego zimne piwko. Siedzimy i opowiadamy: my o naszej wyprawie, Jura z Niną o Kazachstanie z którego pochodzą. Mieszkali też przez długi czas w Tadżykistanie i znają dobrze większosć byłych republik radzieckich. Jura na mapie pokazuje nam gdzie przebywał co warto zobaczyć i którędy najlepiej jechać. Rozmawiamy przez skype z ich „doćką” Iriną, którą serdecznie pozdrawiamy i dziękujemy za miłe przygarnięcie przez jej rodziców. W tak sielskiej atmosferze schodzi nam wieczór.
...poranek w polu- Ukraina...
...pomniki w Rosji...
...niespodziewana gościna u Jury i Niny...
...i przepyszna kolacyja...
...surowa rybka była wyśmienita...
...a po kolacyji Jura pokazuje nam gdzie kiedyś mieszkali w Tadżykistanie...
Dzień 5 - 24 Maj
Stan licznika na koniec dnia: 2560km, dzisiejszy dystans: 460km
Po sytym śniadaniu, obdarowani przepysznym prowiantem w postaci wiejskich specjałów, sera, śmietany, szczypioru itd., ruszamy od przemiłych i gościnnych Jury i Niny w stronę Wołgogradu, potem ku granicy z Kazachstanem.
Czym bliżej Wołgogradu, tym teren robi się bardziej płaski, a roślinność powoli zanika i przechodzi w wyjałowioną, suchą trawę. Droga też jakby inna. Pojawiają się znaki oznajmujące następną stację benzynową w odległości 30 km, 60 km i ponad 100km. W Wołgogradzie trochę błądzimy, a wkoło nas krąży kilka burz. Szczęśliwym trafem udaje nam się uniknąć deszczu. Dalsza droga pozwala nam poczuć podmuch stepu. Teren dookoła płaski, po horyzont nic opróch wszędobylnych słupów telefonicznych i energetycznych. Jedziemy stepem, a gdzieś w oddali towarzyszy nam pas drzew. To brzegi rzeki Wołgi, nad którą dziś planujemy przenocować.
Podniecenie miesza się z monotonią prostych odcinków drogi. W zasadzie to cały czas jedziemy prostą i kiedy już na horyzoncie widzimy wzniesienie i zbliżamy sie do niego, z nadzieją, że może jakiś zakręt albo miasto... ale nic z tego, za nim pojawia się kolejna prosta niknąca w rozfalowanym od gorąca powietrzu. Upał to druga niedogodność, ale w czasie jazdy nie jest źle. Step urozmaica swoje nieskończone przestrzenie opustoszałymi i zrujnowanymi kołchozami. Całe kompleksy szarych, święcących czarnymi pustkami wybitych okien budynków z betonu przypominają nam o czasie kiedy nasi rodacy i wiele innych nacjii było zsyłanych w tak odległe i nieprzyjazne dla ludzi rejony. Późnym popołudniem postanawiamy znaleźć już jakieś fajne miejsce nad Wołgą, wykąpać się i odpocząć. Robimy to jednak nieco za późno, gdyż wygląda na to, że jesteśmy już przy początkach delty tej wielkiej rzeki. Wjeżdżając w lekki off-road docieramy do przepięknego rozlewiska Wołgi. W koło ani żywego ducha, tylko my, natura, śpiew ptaków, rechot żab i zachód słońca. Przepięknie...
Miejsce to nazwaliśmy „siedem ognisk”.
...pożegnanie przed domem Jury i Niny...
...wyjazd z Wołgogradu...
...początki stepu - Rosja...
...posiłek w czasie drogi... wiejskie jedzonko od Jury i Niny...
...nocleg nad rolewiskiem Wołgi...
...Wołga nocą...
Dzień 6 - 25 Maj
Stan licznika na koniec dnia: 2900km, dzisiejszy dystans: 340km
Kolejny ranek wita nas słońcem. Tradycyjnie śniadanie, toaleta i ruszamy dalej. Rogal po drodze zmienia komplet opon, Tasman tylko przednią, tylna zostaje, co jak później się okaże mogło mieć opłakane skutki (ale o tym się dowiemy dopiero pod koniec naszej podróży, w drodze powrotnej, w Kijowie). Mamy przed sobą Astrachan. Pakujemy się w samo centrum miasta, ale innej możliwości chyba nie było. Tutaj pierwszy raz czujemy powiew Azji. Charakterystyczne rysy azjatów przeważają nad europejskimi. Na ulicach wśród samochodów panuje wolna amerykanka, kto silniejszy ten pierwszy. Szybko inicjujemy się z tą sytuacją i częściowo poboczem, częściowo środkiem jezdni przebijamy się do przodu. Wszyscy trąbią na nas i innych, ale też i przyjaźnie machają. Podjeżdżają blisko, żeby zagadać, a przez okna samochodów wręcz siadają na naszych sprzętach. Przebijamy się przez Astrachan i wyjeżdżamy na równinę pokrytą bagnami. Jedziemy wysokim nasypem przecinajacym deltę Wołgi. Mało co nie rozjeżdżamy kilku żółwi człapiących w upale przez drogę. Ostania przeprawa przez most pontonowy i jesteśmy na granicy z Kazachstanem.
Odprawa po stronie rosyjskiej przebiega bez problemu i sprawnie, więc szybko ‘mkniemy’ ku bramce Kazachskiej oddalonej od tej rosyjskiej...50km. Ustawiamy się w krótkiej kolejce. Kilka samochodów przed nami, kilka za nami. Musimy podejść do budki oficera aby łaskawie wręczył nam jakieś karteczki do wypisania. W tym czasie zbiera się wokoło nas spora grupka Kazachów. Zaczynają się pytania: od kuda, kuda, paciemu, skolko stoit maszynku, skolko cylindra, skolko bierit na sto km, japoński? Itd nawet nie wiedzieliśmy że tyle wiemy o naszych sprzętach. Od teraz te i inne pytania będą nam towarzyszyć na każdym postoju, przerwie, stacji benzynowej sklepie, aż do końca podróży. Pogranicznicy wpuszczają nas na teren kompleksu granicznego i w miarę sprawnie nas odprawiają. Serce nam się kraja na widok tłumu Kazachów stojących w szeregu w kilku kolumnach, jak żołnierze, na baczność, z nadzieją w oczach że przepuszczą ich do Rosji. Pogranicznik z satysfakcją w oczach chodzi to w jedną to w drugą stronę i pokazuje palcem wybrane osoby, które mogą opuścić szereg i pójść do odprawy. Podejrzewamy, że wielu z nich czeka tak po kilka dni... smutne, że jeszcze jest tyle państw które traktują swoich obywateli w ten sposób. No nic, wracajmy do podróży. Jest już wieczór, jak zwykle jesteśmy w du..e. Przed sobą mamy jakieś 150km do Morza Kaspijskiego, gdzie chcemy rozbić kolejny obóz. Zadanie to utrudnia nam stan asfaltu po jakim jedziemy. Dziura goni dziurę i to bynajmniej nie byle jaka dziura, tylko kawał wyłomu. Prędkość spada do 50-70km, a po zmroku nawet do 30-40km. Nasze reflektory niestety nie świecą na drogę ale gdzieś w górę, w niebo, co nam w niczym nie ułatwia podróży.
Rogal i Hub wyrywają mimo tego do przodu, Tasman zostaje z tyłu i powoli się człapie za nimi. Światła samochodów jadących z naprzeciwka pogarszają sytuacje. Kierowcy myśląc że jedziemy na ‘długich’, też walą nam po oczach długimi. W pewnym momencie Tasmanowi te światła zaczynają dziwnie migać. ‘myślałem że to już zmęczenie tak mnie dopadło, w końcu cały dzień w trasie, albo może fatamorgana jakaś, w końcu jedziemy przez step przechodzący w pustynię, zwolniłem lekko i całe szczęście bo nagle zobaczyłem przed sobą stado wielbłądów przebiegającyhch spokojnie przez drogę, wrażenie było niesamowite, pierwszy kontakt z wielbładami’.
Ostatecznie lądujemy gdzieś nad morzem, zawiezieni tam przez ‘tubylców’, którym za tą usługę musieliśmy zapłacić, co popsuło cały klimat.
...ROSJA- przed granicą z Kazachstanem...
Spanie mamy na jakiejś atlance na plaży, morza nie widać ani nie słychać. Martwimy się trochę, że ci miejscowi co nas przywieźli i wzięli pieniądze na wódkę, nie przyjadą znowu w większej gromadzie ‘wyłudzić’ więcej kasy. Motocykle ustawiamy tak aby w razie czego szybko wstać, wskoczyć i odjechać i kładziemy się spać.
‘W pewnym momencie budzą mnie głosy’ -wspomina Tasman- ‘niedaleko nas w ciemności widzę dwa samochody i grupę około dziesięciu facetów, którzy rozmawiają żywiołowo. Chłopaki śpią głęboko i nic nie słyszą. Zastanawiam się co robić. Przez dłuższy czas siedzę w pogotowiu i przysłuchuję się ich rozmowie. Rozprawiają o czymś wesołym, raczej nie zwracają na nas uwagi, myślę pewnie przyjechali zobaczyć motocykle, podróżników, a teraz po prostu dyskutują. Po jakichś 10-15 minutach stwierdzam, że nie ma z ich strony większego zagrożenia i kładę się z powrotem spać. Nagle budzi mnie straszny wrzask Huberta, zrywam się i też krzyczę. Patrzę, a ci faceci w popłochu pakują się do samochodów i szybko odjeżdżają. Okazuje się, że zaraz po tym jak ja zasnąłem, głosy rozmów obudziły Huberta, który się zerwał i zaczął krzyczeć, czym bardzo wystraszył spokojnych i przyjaznych 'tubylców’. Reszta nocy przebiega już spokojnie, a co najważniejsze mamy swoją broń ‘uuuaaaaaaaaaaaaa...'
...zmiana opon...
...przeprawa przez most pontonowy przed granicą Rosja-Kazachstan...
...wioska w Kazachstanie...
Dzień 7 - 26 Maj
Stan licznika na koniec dnia: 3350km, dzisiejszy dystans: 450km
Pobudka o 5 rano naszego czasu. Niedawno przekroczyliśmy kolejną strefę czasową, więc tutaj jest 8 rano. Rozglądamy się dookoła i dopiero teraz widzimy gdzie tak właściwie jesteśmy. Piękna piaszczysta plaża. W dali pasą się konie i wielbłądy. Jakieś 100 metrów od nas rozciąga się linia brzegowa morza kaspijskiego. Do tego dochodzi jeszcze bardzo ładna i słoneczna pogoda. Rewelacja, tylko my, sprzęty, morze i dookoła nas żywego ducha. Bez zastanowienia wpadamy do wody i bierzemy orzeźwiającą kąpiel. Odświeżeni, czyści i pachnący jemy śniadanie, pakujemy motocykle i wyruszamy w drogę.
...pobudka w altance nad Morzem Kaspijskim...
...dookoła pustka, pół step, pół pustynia. Jesteśmy w depresji, jakieś 20m poniżej poziomu morza...Ciekawe, powinniśmy być pod wodą...
...i one też powinny być pod wodą...
...poranna 'kąpiel' w Morzu Kaspijskim, idziemy 500m w głąb, a woda cały czas po kostki...
...czas na wypełnienie dziennika, bardziej inspirującego krajobrazu nie potrzeba...
Na wczorajszy nocleg dojechaliśmy na oparach benzyny. Zaraz po kąpieli i śniadaniu ruszamy w poszukiwaniu stacji. Okazuje się, że najbliższa jest jakieś 100km od tego miejsca. Po kilku kilometrach kończy się paliwo... Stoimy na głównej drodze i czekamy, czekamy, czekamy. Mija nas kilka TIR-ów, ale one jeżdżą na ropie i nie mogą nam pomóc. Po 40min. 'wygrzewania' się w palącym słońcu, pojawia się samochód osobowy. Przyjazny Kazach oferuje nam pomoc, jedzie do swojego domostwa i wraca po 20min. z 20-to litrowym kanistrem. Poimy rumaki wodą niewiadomego pochodzenia, jednocześnie poznając nowe obyczaje 'tubylców'. Jeden z nas, wcześniej po śniadaniu, wcisnął karton po skończonym soku na bagaż z myślą pozbycia się go przy najbliższym śmietniku. Kazach, prawdopodobnie czując pragnienie, podobnie jak nasze rumaki, wyciągnął ów karton i zaskoczony tym, że jest on pusty cisnął go niedbale za siebie z nonszalanckim 'niepotrzebne'. Później spotykamy się z takim zachowaniem notorycznie. Po jakimś czasie sami zrozumieliśmy, że przy takich przestrzeniach i odległościach nie ma sensu wozić ze sobą żadnych śmieci. Po każdym obozowaniu po prostu je paliliśmy, a co się nie spali to żar słońca, wiatr i surowy klimat samoczynnie zutylizuje.
...pierwsze tankowanie z tzw. 'beczki'...
Praktycznie przez cały czas jedziemy dobrej jakości drogą, więc nasza prędkość nie spada poniżej 110 km/h. Dookoła nas dosłownie nic- tylko step. Żadnych drzew czy krzewów. Jedyne co widzimy to prosta droga, która ciągnie się po horyzont. Z nieba leje się żar, jest bardzo gorąco. Staramy się jak najmniej zatrzymywać bo wtedy jest on najbardziej odczuwalny. Wodę dosłownie pochłaniamy litrami na każdym postoju. Jazda w takim klimacie powoli staje się dość monotonna i męcząca. Każdy z nas przemyślał wtedy chyba wszystkie ważne dla niego sprawy. W głowie podczas takiej jazdy kłębią się różnego rodzaju myśli, a jedną z nich była „po cholerę my właściwie tam jedziemy……
Od czasu do czasu mijamy jakąś ciężarówkę, wówczas całe ciepło z silnika samochodu uderza nas po twarzach, co dodatkowo podgrzewa temperaturę. Czasami mijamy też prywatne samochody z Kazachami w środku. Wszyscy nam machają i są do nas pozytywnie nastawieni.
...żar jest jeszcze większy przy samym asfalcie...
... i nie mniejszy od przegrzanych silników mijających nas TIR-ów...
Przy jednym z manewrów wyprzedzania jeden z samochodów nie zauważa Huberta i gwałtownie zmienia pas ruchu. Hubert odbija się od samochodu. Pęd jazdy powoduje, że traci kontrolę nad motocyklem i przejeżdżając przez całą szerokość jezdni ląduje na kamienistym poboczu. Później widać tylko tuman kurzu unoszący się nad przewracającym się motocyklem. Rogalowi, który jechał za Hubem zaparło dech w piersiach. Zatrzymuje się na poboczu i patrzy na drugą stronę drogi. Na szczęście po kilku sekundach z tumanu kurzu wyłania się Hub uff… chyba wszystko ok. Prawie w tej samej chwili podbiega do nas siedmiu Kazachów z samochodu, który uderzył w motocykl i krzyczą coś do Huberta. Sytuacja jest bardzo napięta prawie dochodzi do rękoczynu. Hubert w szoku nie wie za bardzo co się dzieje. Kazachowie wykrzykują coś w swoim języku my kompletnie nic nie rozumiemy.
Po jakichś 15 minutach pojawia się radiowóz. Trochę z niepokojem obserwujemy jak policjanci z uśmiechem witają się z pasażerami i kierowcą samochodu. Zaczyna się wizja lokalna całego zdarzenia. W czasie kiedy Hubert rozmawia z Policjantem my oglądamy motocykl. Całe uderzenie o ziemię przyjęły na siebie gmole zrobione przez OSTREGO, które ochroniły chłodnice . Oprócz tego złamała się ‘’klamka ‘’ hamulcowa i wykrzywiła trochę kierownica. Ale najważniejsze , że moto odpalił no i oczywiście, że Hub był cały. Po oględzinach miejsca wypadku Policjant mówi, że mamy jechać za nim do najbliższego miasteczka gdzie jest posterunek. Po przybyciu na miejsce Huber z Rogalem wchodzą do środka. Tas zostaje przy motocyklach z zamiarem wymiany klamki hamulcowej. Udajemy się do samego komendanta. Gdy wchodzimy do pokoju duży, dość otyły jegomość o rysach typowo azjatyckich przegląda kartkę na której został naszkicowany cały wypadek. Od czasu do czasu wymienia zdania z innymi mundurowymi , którzy są z nami w pokoju. W pewnym momencie zaczyna krzyczeć coś w kierunku kierowcy samochodu. Nic oczywiście nie rozumiemy ale z tonu jakiego używa wnioskujemy, że chyba ma do niego jakieś pretensje. Po chwili komendant wyjmuje z kieszeni telefon komórkowy i gdzieś dzwoni.
...tuż przed zmrokiem 'cumujemy' na wyschniętym jeziorze...
Po krótkiej pogawędce przekazuje nam słuchawkę. W słuchawce miło brzmiący kobiecy głos informuje nas po angielsku o przebiegu dochodzenia. Wina za wypadek jest po stronie kierowcy samochodu. My mamy dwie możliwości. Albo wszczynamy postępowanie przeciw niemu i musimy wtedy pozostać tu na miejscu 3-4 dni albo zrzec się wszelkich roszczeń i wówczas możemy jechać dalej. Szybko wymienimy się spojrzeniem z Hubertem i bez wahania wybieramy opcję drugą.
Kiedy wydostajemy się na zewnątrz widzimy biednego Tasmana otoczonego przez gromadę policjantów. Wszyscy chcą jak najbardziej pomóc przy wymianie klamki, a najgorsze jest to , że każdy ma inną koncepcje jej naprawy. W rezultacie klamka tkwi na swoim miejscu a tuż obok niej rozgrywa się istna bitwa na głosy. Już troche zmęczeni dzisiejszymi przeżyciami postanawiamy jak najszybciej oddalić się z tego miejsca. Jeszcze pod eskortą radiowozu wyjeżdżamy z miasteczka. 20 km dalej zatrzymujemy się na nocleg na wyschniętym jeziorze. Tam w spokoju wymieniamy pęknięty hamulec. Dla relaksu jeździmy jeszcze trochę po jeziorze co sprawia nam niesamowitą frajdę i idziemy spać .
...no, prawie wyschniętym, za to zabawa jest przednia...
...zasłużony odpoczynek po wyczerpującym i pełnym wrażeń dniu...
...dobrej nocy i do jutra...
Dzień 8 - 27 Maj
Stan licznika na koniec dnia: 3760km, dzisiejszy dystans: 410km
Wypoczęci noclegiem na miękkim podłożu wyschniętego jeziora zabieramy się za poranną gimnastykę. Rogal prowadzi ćwiczenia, ale każdy i tak wykonuje własne układy na jakie pozwala kondycja po 7 dniach w siodle. Zmęczenie daje nam się we znaki, chociaż już i tak coraz rzadziej jesteśmy zmuszeni do zmiany pozycji na motocyklu. Na początku, mniej więcej co pół godziny, raz leżelismy na baku to znowu na tylnym worku, potem jednym pośladkiem na kanapie, drugim, na stojąco itd. Przez pierwsze dni każdy z nas przerobił chyba wszystkie możliwe pozycje aby ulżyć obolałym lub zastałym częściom ciała.
Rozciągnięci i pełni nowej porcji sił składamy obóz i ruszamy w kolejną 'nieskończoną' prostą. Priamo, priamo, priamo jak to mówią nam nagabywani po drodze ludzie. Cały czas głupio pytamy się o drogę mając tak naprawdę tylko jeden wybór. Równolegle do drogi ciągnie się trasa kolei. Pociąg to jeden z niewielu naszych towarzyszy podróży.
...towarzysz monotonnej podróży po stepie i pustyni...
...szyby i pola naftowe wypełniają krajobraz całego Kazachstanu...
...wesoły Kazach na trasie...
...to sporadyczne urozmaicenie drogi, a do Aktau mamy tylko 582 km przez pustynie...
...stacja benzynowa, tankowanie, droga, stacja, droga, tankowanie, droga...
Powoli opuszczamy Kazachstan i zbliżamy się do Uzbekistanu. Ostanie 80km do granicy to horror. Droga piaszczysta, na której motocykle zagrzebują się i robią z nami co chcą, przechodzi w wysypaną kamieniami o średnicy do 5cm. Po nich jazda jest jeszcze trudniejsza. Dochodzą do tego poprzeczne koleiny, takie jakie zostawia za sobą ciągnik gąsienicowy. Jest to jazda jak po starej, zardzewiałej, pogiętej i zabrudzonej tarce. Po dwóch godzinach męczarni osiągamy granicę. Odprawa przebiega całkiem 'sprawnie' i po jakichś trzech godzinach dostajemy pieczątki wjazdowe do Uzbekistanu. W budce na granicy chcemy wymienić pieniądze, kurs wydaje się w porządku. Dajemy trzysta dolarów na wymianę za co Pani z budki wyciąga trzy reklamówki banknotów w ichniejszej walucie. W Uzbekistanie są jeszcze przed dewaluacją i wszystko kupuje się w setkach tysięcy i milionach. W jednej chwili mogliśmy stać się milionerami, jednakże sen pryska tak szybko jak przyszedł. Kiedy prosimy Panią o przeliczenie tych trzech 'woreczków' kapuchy, zabiera je i chowa z powrotem do szuflady. Na nic zdają się prośby o przeliczenie chociaż jednego worka. Odprawieni z kwitkiem ostatecznie opuszcamy teren graniczny i wyjeżdżamy za bramę.
Tam już czekają na nas tłumy Uzbeków handlujących wszystkimi potrzebnymi produktami. Okazuje się że nie ma problemu także z wymianą pieniędzy. 'Koników' jest tak wielu, że nie wiemy z kim dokonać tranzakcji. Wybieramy najładniejszą z handlarek i zamieniamy pieniądze. Teraz każdy z nas jedzie z 'bananem' na ustach i portfelem wypchanym...nie dolarami ale sumami. Sumy tutaj to nie ryby tylko uzbecka waluta.
...widok wielbłądów, nawet w środku miasteczek, już nas nie dziwi...
...Kazachstan - kilkadziesiąt kilometrów przed Uzbekistanem.
Rozjazd i ustąp pierwszeństwa... tylko komu...
...80 kilometrowy koszmar do granicy...
Ruszamy dalej, teraz trasa wiedzie, tak dla odminay, przez niekończącą się po horyzont pustynię. Monotonia jazdy miesza się znowu z radością poznawania nowego. Prosta prosta prosta. Teren jest płaski jak przysłowiowa patelnia i nie ma gdzie się schować na nocleg. Po kilkuset kilometrach na trasie pojawiają się nasypy i wykopy, niewiadomo po co tutaj na środku pustyni zrobione. Nie zastanawiając się długo, wjeżdżamy między nie motocyklami i rozbijamy się na spanie. Tradycyjnie na obiadokolację zupka, konserwa i piwo. w ciągu dnia jemy marsa lub snikersa, wypijamy hektolitry wody. Wieczorny posiłek jest w zasadzie tym głównym.
W koło panuje nieasmowita cisza. a gwiazdy wydają się jakby większe. Ciszę zakłucają czasem przejeżdżające w oddali ciężarówki. Tak kończy się kolejny ciężki, monotonny i jednocześnie pełen emocji dzień.
...ostatnie promienie słońca na pustyni w Uzbekistanie...
...zmęczenie na koniec dnia odbija się na twarzach każdego z nas...
...studium mapy to koniecznosć przy braku GPS...
...obiadokolacja to jedyny porządny posiłek każdego dnia...