DZIEŃ 10.
Tego dnia docieramy do Gruzji
Granica Turecko-Gruzińska
Z przekroczeniem granicy nie mamy żadnych problemów. Odprawiają nas szybko i sympatycznie.
Po przekroczeniu granicy pierwsze co rzuca nam się w oczy to wszechobicne krowy. Są poprostu wszędzie . Chodzią w poprzek drogi lub wylegują się na gorącym asfalcie
Są wszechobecnie i kontrolują cały ruch uliczny czasami go paraliżując. Wszyscy są tu do nich przyzwyczajeni i próbują je ominąć wszelkimi sposobami, środkiem drogi lub poboczem . Dzwięk klaksonu raczej ich nie rusza z miejsca. Slalomem więc między krowami docieramy do Batumi.
Na miejscu zagaduje nas taksówkarz i propnuje zakwaterowanie. Szybko się dogadujemy co od ceny i lądujemy na jego podwórku wraz z motocyklami.
Po kąpieli i szybkim praniu wieczorem gospodarz przychodzi do nas z ich narodowym trunkiem Czaczą. Czyli bimberkiem pędzonym na winogronach.
Ma moc ta czacza. Gruzin opowiada nam o sytuacji w kraju bardzo negatywnie wypowiada się o Rosji, która jeszcze niedawno najechała ich kraj. Ogólnie Gruzini to bardzo sympatyczny i wesoły naród.Po opróżnieniu czaczy udajemy się na zwiedzanie Batumi. Jest to typowo przymorskie maisteczko. Powoli powstają hotele i pewnie w niedalekiej przyszłości powstanie tu całkiem niezły kurort.
Batumi
DZIEŃ 11.
Następnego dnia rano czujemy jeszcze jak wypita wczorajszego wieczoru czacza szumi nam w głowie.
Po leniwej pobudce udajemy się na śniadanie. Z wielką przyjemnoscią zjadamy haczapuri czyli placek z nadzieniem serowym podawany na ciepło.
Po sytym śniadaniu idziemy jeszcze raz tym razem w ciągu dnia przejść się po mieście. Na moto wsiadamy dopiero późnym popołudnimem i kierujemy się na północ drogą E70. Mijamy miejscowośc Poti. Tam zaczynamy szukać nocleu. Kierujemy się drogą E60 i odbijemy w lewo na miejscowość Kulevi i docieramy do samego morza.Szybko też znajdujemy fajne miejsce na robicie namiotów tuż przy morzu, cała plaża jest nasza nie ma tam , żywej duszy oprócz oczywiście krów :)
DZIEŃ 12.
Rano zwijamy cały dobytek na moto i jedziemy. Standardowo sprzęgło , jedynka i do przodu niestety manewr ten nie wyszedł Hubowi. Udało mu się tylko wysprzęlić moto i tyle, klamka została w ręce a biegu nie można wrzucić. No to mamy mały problem... Po wstępnych oględzinach okazuje się , że to linka od sprzęgła zakończyła swój żywot.. Zdejmujemy więc klamoty z moto i zabieramy się do wymiany linki. Tutaj trochę żałowaliśmy , że nie przełożyliśmy dodatkowej linki przed wyjzdem z Polski . Zaoszczędziłoby nam to trochę czasu, na ale coż nauka na przyszłość , żeby dodatkową linkę sprzęgła przkładać przed wyruszeniem w podróż.
Wymiana zajmuje nam około godziny i ruszamy w drogę do Mestii. Mijamy miejscowość Zugdidi i powoli wspinamy się w góry. Droga zaczyna się robić coraz bardziej kręta a widoki coraz piękniejsze. Włściwie przez całą dogę pada lekki deszcz. Za miejscowością Lia skręcamy w bok w małą dróżkę i wyjeżdzamy na wielką zaporę wodną. Po jej zwiedzeniu ruszamy dalej.
Zapora w drdze do Mesti
Powoli kończy się asfalt a pdający deszcz powoduje , że na drodze pojawiją się coraz większe kałuże.
Po godzinie jazdy pojawia się pierwszy samochód. Tuż przed nim stoją następne . Mijamy je i docieramy do koparki , Jej kierowca informuje nas, że droga jest nieprzejezdna. Zsiadamy więc ze sprzętów i badamy cóż się wydażyło. W oddali pracuje koparka, która usuwa wielkie głazy, które osunęły się ze skarpy z zatarasowały całą drogę
Ze względu na padający deszcz wskakujemy do łychy maszyny i tam oczekujemy na rozwój sytuacji.
W miarę upływającego czasu opanowujemy cały sprzęt,
Oczywiście nie obeszło się bez propozycji skosztowania czaczy ale tym razem odmówiliśmy.
Po dwóch godzinach oczekiwania droga stała się przejezdna i mogliśmy ponowanie ruszyć dalej. Po serdecznym pożegnaniu z operatorem kopakki wsiadamy na sprzęty i jedziemy dalej.
Do Mesti przybywamy już dobrym popołudniem. Zagadujemy pierwszą napotkaną osobę o nocleg i odrazu okazuje się, że ma na wypożyczenia pokoje.
Po dogadaniu ceny lokujemy się w pokoju zjadamy jeszcze kolację i po krótkim spacerze po misteczku idziemy spać.
DZIEŃ 13.
Rano pobudka i na sprzęty. Dzisiejszy dzień to przeprawa przez masyw górski z Mestii do miejscowości Lentekhi. Po drodze mijamy symbole regionu Swanetia- kamienne wieże im dalej tym jest ich więcej. Dokooła nas piękne góry niestety cały czas pada leki deszcz i jest mglisto z tego powodu najwyższe szczty są pokryte chmurami. Padający deszcz powoduje, że droga szutrowa zamienia się w błotnistą breję z głębokimi kałużami co czyni naszą drogę coraz ciekawszą
W deszczu po około 2 godzinach jazdy mijamy dwóch austryjaków na motorach jadących w przeciwnym kierunku. Ucinamy sobie z mini pogawędkę i okazuje się, że zawrócili z drogi do Lenttekhi ponieważ ktoś im powiedził, że ze względu na padający deszcz jest ona nieprzejezdna. Przez chwile się wahamy, krótka rozmowa i szybka decyzja, jedziemy dalej
W deszczu dojeżdzamy do Ushguli. Tu napotykamy Gruzina ubranego w wojskowy mundur , który potwierdza, że dalej nie przejedziemy.
Tu zacyzna się mały problem jechać czy nie jechać. Postanawiamy podjechać trochę dalej żeby ocenić drogę. Ciągle padający deszcz oraz kamieniste podłoże powoduje, że Hub przy próbie pokonania wzniesienia zalicza glebę. Lechu wtym momęcie rezygnuje z dalszej podróży i wraca do Mesti.
Po którkim namyśle Hub z Rogalem postanawiają jechać dalej.
Trasa była rzeczywiście dość trudna szczególnie, że padający deszcz zamienil kamienistą drogę w strumienie, którymi z gór zaczęła spływać woda. W niektórych momentach bardziej przypominała strunień niż drogę. Przy zjazdach w doliny rozmiękła ziemia zamieniała się w jedno wielkie bagno z którego czasami jeden motor ciężko nam było wyciągnąć w dwie osoby.
Po dwóch godzinach walki z trasą ku naszemu zdziwieniu spotykamy dwoje rowerzystów jadących w stronę Mestii. Ucinamy sobie z nimi krótką pogawędkę. Jesteśmy dla nich pełni podziwu, że w tą trasę wybrali się na rowerach. Powymienaliśmy się wrażeniami z trasy i po serdecznym pożegnaniu jedziemy dalej .
Jakieś 20 km przed Lenttekhi znowu trafiamy na zawaloną drogę. Dwóch gruzinów pracuje szpadlami i próbuje usunąć zwalone drzewo. Twierdzą , że chyba dzisaj nie pojedziemy dalej bo drzewa nie da się usunąć. Udaje nam się ich jednak namówić i z ich pomocą udaje nam się przedostać przez przeszkodę.
Do Lenttekhi docieramy późnym wieczorem. Trasa była ciężka, ale było warto. Obydwoje po drodze zaliczyliśmy kilka gleb i kilka razy taplaliśmy się w błotnistych kałóżach. W Lenttekhi pytamy pierwszą napotkną osobę o nocleg. Ta wyjmuje telefon i gdzieś dzwoni. Za kilka minut pojawiają się dwa radiowozy Policji. Mundurowi twierdzą że nas będą eskortować do miejsca naszego noclegu. Nie chodzi bynajmniej o to, że jest tam niebezpiecznie poprostu w ten sposób dbają o turystów. Na nic zdało się nasze gadanie, że my potafimy sami dojechać.
Policja eskortuje nas do mieszkania starszej Pani . Dostajemy pokój, właściwie jest to korytarz z łóżkami. Sprężyny w nich były tak wyrobione, że nie było żadnej możliwości spania na nich. Rozkładamy więc sobie legowiska na podłodze i wyczerpani dzisiejszym dniem idziemy spać.
DZIEŃ 14.
Po upojnej nocy rano jemy szybkie śniadanie i kierujemy się w stronę Skalnego miasta Upliscyche. Mijamy miejscowość Oni oraz Gori. Na miejsce docieramy po południu, niestety za późno. Kasa biletowa została już zamknięta. Pozostaje nam wrócić tu następnego dnia. Po zakupach w przydrożnym sklepie znajdujemy nocleg nad oddalonym o kilka kilometrów od miasta stawem. Tam rozbijamy namiot i przy rozpalonym ognisku popijamy zakupione wcześniej gruzińskie piwko.
DZIEŃ 15.
Od rana meldujemy się pod bramą skalnego miasta po zakupieniu biletu ruszamy na zwiedzanie.
Upliscyche to wykuta w skałach jedna z najstarszych osad w Gruzji. Powstało w około V wieku p.n.e. i funkcjonowało mniej więcej do czasów średniowiecza.
Po wejściu na teren miasta naszym oczom ukazują się pierwsze wykute w skałach budynki i groty.
Pozostałości miasta zajmują obszar 8 hektarów. Kompleks składa się z trzech części, a najlepiej rozbudowaną jest ta środkowa, gdzie znaleźć można najwięcej skalnych domów.
W centralnej części znaleźć można chrześcijańską bazylikę. Została ona wybudowana mniej więcej w IX-X wieku z kamienia i cegieł.
Włącza nam się ciekawskość, przez co zaglądamy do każdej jaskini, każdego pomieszczenia.
Prawie na każdym kroku spotykamy stałych mieszkańców miasta , jaszczórki wygrzewajace się w słońcu lub buszujące w skalnych szczelinach. Są właściwie wszędzie.
Niezły widok rozciąga się z Upliscyche na okolicę. Miękko falujące wzgórza ciągną się po lewej i po prawej stronie, a w dole płynie spokojnie rzeka Kura (Mtkvari), płynąca dalej przez stolicę kraju, Tibilisi.
Po kilkugodzinnej tułaczce po jaskiniach pakujemy manatki na moto i jedziemy do Tibilisi. Tam czaka na nas Lechu, który załatwił już wcześniej nocleg w hostelu. Tam miedzynarodowa obsada. Turcy, Gruzini , Rosjanie wszyscy siedzą przy stołach piją piwko atmosfera całkiem sympatyczna. Szybko też po rozpakowaniu moto przyłączamy się do nich. Wieczorem w obieg idzie koniak. Po kilku głębszych okazuje się, że jeden z Rosjan przyjechal tu na mecz. Jego zaspół o ile się nie mylę Csk Moskwa miał za dwa dni grać mecz towarzyski z zespołem z Tibilisi. Misza chce nas zabrać na mecz na, który zresztą wybierało się pół hostelu. Mecz jednak jest dopiero za dwa dni dlatego rezygnujemy z zaproszenia.
W hostelu w Tibilisi